Oceniać czy nie oceniać? Klasyfikować czy nie - takie rozterki zawsze towarzyszą nam po kolejnych wydawnictwach, które jednak zazwyczaj możemy chłonąć w zaciszu domowym, wielokrotnie i dokładnie zazwyczaj wypoczęci i zrelaksowani. Z koncertami, które mieliśmy szczęście widzieć na żywo, sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana. Nasz wyjazd do Rzymu, któremu byłem przeciwny po "berlińskiej wpadce" jest tego żywym dowodem. Żona przestała uważać udział w koncercie Bossa w inny sposób, niż w pierwszym rzędzie pod sceną, co oczywiście rodzi wiele komplikacji i wydatków. Po pierwsze trzeba posiadać bilety! W związku z faktem, że wcześniej nie polowaliśmy na bilety do Rzymu, a sam pomysł urodził się w okolicach Berlina, byliśmy zdani na moc przyjaciół. Tutaj niezawodni okazali się Iza oraz holenderski mąż, a same bilety pochodziły od gościa, z którym staliśmy pod sceną w czerwcu. Przelew nieznajomemu zawsze powoduje emocje, ale obyło się bez problemów i szybko dotarły do nas dwie przepustki do muzycznego raju. W tym samym czasie szybkie załatwianie hotelu na kilka dni poprzedzające koncert. Udało się jeżeli chodzi o lokalizację i rozsądną cenę, ale samej miejscówki nie polecałbym nikomu - wynika to głównie ze stosunku Włochów do pracy... Lot z przesiadką we Frankfurcie (zawsze się bałem tego lotniska, choć niepotrzebnie) dosyć drogi transport z Fumicini do centrum i oczywiście szybki marsz pod hipodrom Circo Max. Jesteśmy blisko 3,5 doby przed koncertem i po pogłoskach o zwyczajach tubylców martwiłem się, że dostaniemy bardzo wysokie numery - tutaj miła niespodzianka "Primo Centurio" numery 76 oraz 77. Samo miejsce roll colów koszmarne, bo właściwie to był mały placyk pomiędzy ulicami i stadionem składający się z kilku ławek, drzew i zadeptanej trawy nijak nie mogący pomieścić choćby 500 osób i żeby tego było mało, jesteśmy traktowani jako nielegalne zgromadzenie z wszystkimi konsekwencjami a miejsce naszych spotkań jest widoczne z okien prefektury policji. Jest i dobry znak, odliczamy się do piątku włącznie tylko 2 razy dziennie o godzinie 10 rano oraz 8 wieczorem. Dla nas to rewelacyjna wiadomość, gdyż pozwala zrealizować 2 punkt wyjazdu, czyli najzwyklej zwiedzić miasto. Mamy więc środowe popołudnie oraz cały czwartek i piątek na uzupełnienie wiedzy praktycznej o Rzymie, bo wstyd się przyznać, ale ani ja (szczególny wstyd), ani żona jakoś nigdy nie zabłądziliśmy nad Tybr. Oczywiście, to nie miejsce, aby opowiadać o tej przygodzie z wiecznym miastem, ale te 3 dni zwiedzania okupionego potężnym zmęczeniem, stanowi ogromną wartość dodaną wyjazdu, bez której szalone zdobywanie Rzymu nie byłoby tym samym.
Większość z nas wie, jak wygląda "proces" zdobywania najlepszych miejsc do PITu w Europie, oczywiście we Włoszech musiało być inaczej, czyli mocniej.
Przed normalnym europejskim koncertem typu open air kolejka pojawia kilka dni przed właściwym wieczorem, ale jej gwałtowny wzrost z małego kilkudziesięcioosobowego klubu wyznawców, następuje najczęściej dopiero nad ranem właściwego dnia. We Włoszech 2-3 dni przed show są już setki osób w rozbieganym, rozgadanym i rozentuzjazmowanym tłumie. Pierwszy tysiąc został zapisany w piątek rano, a mówimy o skwerku na wyprowadzanie małego pieska... Żeby było ciekawiej, były dwie kolejki po przeciwległych stronach hipodromu, każda z nich przewidywała zapisanie 2 tys. osób i na dobę przed koncertem osiągnięto te liczby. Kolejka "czarna" 1-2000 oraz "czerwona" 2001-4000.
Żarty się skończyły w sobotę rano przed 9, kiedy te zapisane 4 tys. ludzi plus setki wolnych elektronów spotkały się na ostatnim rool-call`u. Bałagan sięgnął zenitu, a sytuacja przypominała zamieszki, w efekcie pojawiły się czynnie siły ochrony koncertu, obiektu oraz policja włoska z wysokimi oficerami na czele. W efekcie zaczęto wyodrębniać z tłumu pierwszą "500", wstępnie ją sprawdzać i ta grupa została odseparowana od reszty tłumu za barierkami na ulicy dochodzącej do obiektu. Była godz. 10 rano, dla nas był to właściwie początek spektaklu i golgoty muzycznej trwającej ponad 16 godz.
Po kolejnych 2 godzinach koczowania na gołym asfalcie nastąpił kolejny etap, czyli pierwsze sprawdzanie biletów, po którym wydano opaski PIT i przenieśliśmy się do kolejnej "zagrody" tylko bliżej Circo. Oczywiście napięcie rośnie, zapasy się kurczą, napoje grzeją, a czas płynie raczej powoli.
Chwilę przed godziną 14. kończy się wspólnota fanów, zaczyna ostateczne sprawdzanie biletów i następuje moment wpuszczania na stadion. W sumie mogło być gorzej - czyli obyło się bez ofiar i stoimy, jak "zawsze" na lewym rogu środkowego wybiegu - mamy więc kontakt fizyczny z Bossem zagwarantowany (tak nam się wydaje).
Czas do gwiazdy wieczoru został nam umilony dwoma supportami w postaci całkiem sympatycznego kwartetu Travis Blues Band oraz Counting Crows. Pierwsza formacja zagrała kawał dynamicznego, klasycznego bluesa, co dało się słuchać i pomogło znacząco w czekaniu na godz. 20. Drugi zespół po zaprezentowaniu swojego, chyba jedynego, przeboju przynudzał jeszcze przez godzinę. Następnie szybkie porządkowanie sceny, chwila oddechu i mamy godz. ok. 20:15.
Setlistę zobaczyć może każdy i ocenić wg swojego gustu, oczekiwań i preferencji. W tej trasie po początkowej, w USA, wersji z pełnymi Riverami wraz z małym dodatkiem outtaksów mamy do czynienia z klasycznym repertuarem The Best. Dla wielu to dość kontrowersyjne podejście i sprzedawanie odgrzewanych kotletów. Nieważne, jak dobre by nadal były. Jak widać po frekwencji, wielu to odpowiada i nie mnie to oceniać. Osobiście krytykę skierowałbym na brak ciekawych aranżacji, nowych pomysłów na wersje live czy zaskakujących intro.
Początek koncertu to w sumie zaskakujące New York City Serenade z kilkunastoosobowym wsparciem muzyków klasycznych. Później nastąpił blisko godzinny set fantastycznie zagranych przebojów z lat 70/80-tych. Zagranych z ogniem, jakiego zawsze oczekujemy od Bossa i TESB, więc było bardzo dobrze i dynamicznie. Powiedziałbym, że nawet za "mocno" - przecież to nawet nie pierwsza połowa! Po pewnym incydencie z zachorowaniem na widowni, które wydaje się popsuło odrobinę humory zespołowi, mieliśmy odrobinę nostalgii i refleksji, czego efektem było to, że momentami 1/2 stadionu płakało rzewnymi łzami. Tylko Bruce tak potrafi...
Po tym incydencie nastapiła chwila refleksyjnych nagrań po której maszyna TESB wróciła na stare tory z pełną prędkością a powolne ochłodzenie już nikomu nie przeszkadzało .
Symboliczny poczatek drugiej godziny to cover w postaci Boom Boom , klasyczne Detroit Medley i jedyny świeży kawałek czyli Death of my Hometown . Po chwili zespoł się troszkę przerzedził i mieliśmy wzruszające wykonanie The Ghost of Tom Joad . Chyba za bardzo już się przyzwycziliśmy do aranżacji z Tomem Morello...
Trzecia godzina to znowu klasyka z lat 70/80 tych beż jakiś specjalnych niespodzianek choć wszystko zagrane w najlepszym znanym nam stylu . Na szczęście wielu czekających załapało się Drive All Night prawie tak dobrze zagrane jak legendarna wersja skandynawska .
Do bisów przeszlismy właściwie z marszu bez jakiegoś specjalnego zachęcania ze strony publiczności . Tu juz nie było żadnych niespodzianek tylko klasyczny ostatnio set zagrany równo , szybko i z pełnym udziałem publiczności.
Pozorny 2 bis to jak zawsze akustyczne wykonanie Thunder Road dosyć rozciągnięte w czasie ale służyło jak zawsze wystudzeniu emocji i jednocześnie pożegnaniu z fanami .
Jak zawsze te blisko 4 godziny przeleciały szybko a nam pozostał mozolny powrót do domów bo oczywiście władze miasta nie przewidziały autobusów czy metra.
Z czasem coraz trudniej pisać krytyczne opinie i gdyby ktoś zapytał o najlepszy koncert w życiu wskazał bym na Rzym 2016 , choć z małym ale .
Tym małym ale jest nadal moja ( i pewnie nie tylko moja ) opinia że Boss z kolegami jest nam , europejskim fanom , winny już 2 płyty czyli High Hopes oraz outteki z The River .
Obawiam się jednak że pozostanie to długiem nie spłaconym i żaden komornik nie pomoże
